Geodeta, strażak, fotograf i handlowiec w MLM. Interesuje się siatkówką oraz podróżami. Nasza redakcja postanowiła poznać jego historię. Zapraszamy do interesującego wywiadu z Dyrektorem Generalny EuCO, Markiem Prucnalem.
Co robi strażak i fotograf w biznesie MLM?
Trochę rozwinąłbym to pytanie: co robi geodeta, strażak, fotograf i handlowiec w MLM. Moja rodzina i otoczenie nie dały mi wzorca i podpowiedzi jak osiągnąć sukces. W tamtych czasach sukcesem było skończyć studia, być magistrem i pójść do pracy na etat. Już wtedy zadawałem sobie pytanie: Co osiągnę? Odpowiedzi nie były motywujące. Kiedy patrzyłem na swoich rodziców – ojciec dyrektor szkół, mama pracownik administracji, zdawałem sobie sprawę, że niewiele. Bo służbowe mieszkanie i Fiat 126p kupiony po 5 latach wpłacania rat nie było moim szczytem marzeń. Byt kształtuje świadomość i ogranicza marzenia. Jedynym oknem na inny świat, niż szare socjalistyczne otoczenie, były wtedy dla mnie książki i programy podróżnicze, jak Klub Sześciu Kontynentów czy podróże Halika. Oj, jak bardzo chciałem zwiedzać świat! W 1977 roku kończyłem liceum ogólnokształcące w małej miejscowości Czudec na Podkarpaciu i nie wiedziałem co wybrać: germanistykę, AWF, prawo, a może wojsko, a może szkołę oficerską pożarnictwa? Rada pedagogiczna uznała, że jako najlepszy uczeń mogę wybrać sobie dowolny kierunek studiów bez zdawania egzaminów. Ja uważałem, że mój kolega jest ode mnie lepszy i nie przyjąłem tej nagrody. Tuż przed maturą zdecydowałem się na szkołę oficerską pożarnictwa i aby zdać egzamin musiałem wiele nadrobić z przedmiotów ścisłych, zwłaszcza z fizyki. Fizykę oblałem.
Jaki kierunek wybrałeś?
Przypadkowo wybrałem studium geodezyjne, bo mój kolega też tam poszedł. Po ukończeniu studium przez pół roku byłem geodetą. A potem, aby uniknąć wojska, zostałem w 1980 roku strażakiem zawodowym zaczynając od służby na tzw. podziale bojowym, czyli wyjazdy do akcji gaśniczych. Trzy lata później ukończyłem Szkołę Chorążych Pożarnictwa w Łodzi i zostałem oficerem dyżurnym Komendy Wojewódzkiej Straży Pożarnych w Rzeszowie. To była swego rodzaju fucha, bo w skali miesiąca pracowałem łącznie 9 dób, a reszta to czas wolny. Drogę ku realizacji moich nie sprecyzowanych jeszcze marzeń otworzył aparat fotograficzny Zenit TTL. Kiedy po moim ślubie, w 1982 roku, otrzymaliśmy trochę pieniędzy mogłem spełnić swoje marzenia. Wiem, że trudno dzisiaj uwierzyć, że takie miał wtedy 24 letni mężczyzna, ale byt kształtuje marzenia. Kupiłem lornetkę, Zenita TTL i rower. Kupiłem, tzn. kolega załatwił mi Zenita, a ja kupiłem rower, bo akurat trafiłem na dostawę. To czasy, kiedy wszystko było na kartki, a to co nie było na kartki kupowało się jak tylko coś przyszło do sklepu. Smutne czasy.
Jak zaczęła się Twoja historia z fotografią?
Robienie zdjęć stało się moją pasją i szybko okazało się, że mam talent. Zaczęły pojawiać się zamówienia od znajomych i bliskich. Zamarzyłem, aby otworzyć zakład fotograficzny. Dzisiaj jest to proste. Kupuję sprzęt, rejestruję działalność i otwieram. Ale to były inne czasy. Trzeba było mieć dyplom „Mistrza w zawodzie”. Aby go zdobyć, w 1986 roku ukończyłem 2-letni kurs, zdając jako jeden z najlepszych egzamin na mistrza i od 1 lipca 1986 roku zacząłem przygodę z działalnością gospodarczą, która trwa do dziś. Jeżeli coś jest Twoją pasją – robisz to dobrze. Fotografia była moją pasją, więc sypały się zamówienia. W tym czasie pojawiły się na rynku również pierwsze kamery video. Jak ja wtedy zapragnąłem taką mieć! Ale za co? Kamera Panasonic M5 kosztowała w Pewexie (ciekawe czy wszyscy wiedzą co to Pewex) 1500 $. Moi rodzice musieliby na nią razem pracować 5 lat. Fotografia nie pozwalała jeszcze wiele odłożyć, bo cały czas dokupywałem sprzęt. Kolega podpowiedział: jedź do Turcji i zarobisz.
Pojechałeś?
Oczywiście! Pojechałem wtedy w swoją pierwszą podróż „handlową” do Istambułu, kupionym 2 lata wcześniej siedmioletnim Fiatem 125p. To była moja duma. W końcu dałem za niego co najmniej roczne zarobki. Z Istambułu przywiozłem nie tylko ciuchy. Przywiozłem marzenia! To miasto mnie oczarowało swoją różnorodnością kultur, architektury, zapachów i energii. Inny świat! Byłem tam kilka razy w krótkim czasie. Podróże były wyczerpujące i przepełnione adrenaliną. Jeżeli ktoś ma ochotę, to opisuję je trochę na swojej stronie www.marekprucnal.com. Po kilku tzw. „kółkach” miałem pieniądze, które pozwalały kupić kamerę. Tylko, że to były ruble. Chyba ok. 70.000, a więc wtedy równowartość nowej Wołgi. Teraz trzeba było kupić za nie złoto, przewieźć je do Polski, sprzedać i kupić dolary. W tej części ZSRR, gdzie dzisiaj mamy Ukrainę nie było złota, nie było go też na Kaukazie, gdzie odbyłem następną podróż, ale na szczęście było w północnej części Syberii. Tam nie tylko kupiłem złoto. Poznałem piękno tej części świata i wspaniałych ludzi, z którymi tam byłem. Od nich dowiedziałem się o podróży na Daleki Wschód – 5 tygodni rejsu od Władywostoku przez Szanghaj, Singapur, Bangkok, Dżakartę, Manilę, Nagasaki. Bagatela 700 $ – wtedy 2 lata pracy w Polsce. To tak jakby dzisiaj mając normalną pracę wydać 100.000 zł na podróż. Po powrocie z Syberii do Polski kupiłem wymarzoną kamerę, która stała się dla mnie źródłem głównych dochodów.
Jeżeli twoje marzenie jest naprawdę silne, pokonasz każdą przeszkodę. Moje było bardzo silne.
Pożyczałem od kogo mogłem pieniądze, aby mieć na podróż 700$ i drugie 700$, aby za te pieniądze kupić coś w Bangkoku i odrobić koszty podróży. Poleciałem na moją podróż życia! Nie tylko odrobiłem podróż, ale zarobiłem 1500$ na filmie z podróży, który zamawiali u mnie uczestnicy. Byłem w siódmym niebie. Zwiedzałem, robiłem zdjęcia i kręciłem film! Spełniałem swoje marzenie. Podróże zmieniają ludzi. Ta podróż odmieniła mnie na resztę życia. To jest przełomowy moment w moim życiu. Zwłaszcza Singapur. Wyłaniające się z tafli morza wieżowce, kiedy wpływamy do portu, a na pokładzie z głośników leci Blake – Wonderful Life: do dzisiaj mam w swojej głowie te obrazy i melodię. Bogactwo, czystość, estetyka, spokój i uśmiech ludzi Singapuru – dziękuję Singapurze.
To w tej podróży geodeta, strażak i fotograf zaczął pragnąć innego poziomu życia?
To wtedy pękły ramki moich marzeń. Wróciłem inny niż wyjeżdżałem. Chciałem osiągnąć sukces. Byłem głodny podróży. Rzuciłem się w wir pracy fotografa, filmowca. W 1990 roku otworzyłem mały sklepik, potem drugi i trzeci. Pracowałem po 16 godzin będąc na ślubach, komuniach. Siedziałem dniami i nocami w ciemni fotograficznej lub montowałem filmy. Woziłem towar do sklepów, stałem za ladą i zrobiłem się dużo bogatszy niż byłem przed podróżą. Na pewno byłem bardziej zmęczony, a moje dzieci zaczęły rosnąć obok mnie, a nie ze mną. Mogłem sobie znowu wziąć kalkulator i policzyć na co w życiu nie będzie mnie stać. To co robiłem nie mogło doprowadzić mnie do moich marzeń.
Jak rozpocząłeś swoją przygodę ze sprzedażą?
W grudniu 1992 roku znajomy zaprosił mnie na tajemnicze spotkanie. Okazało się, że jest to prezentacji firmy Amway. Prawie nic nie wiedziałem o niej wcześniej. Prezentację prowadził Dystrybutor Bezpośredni Janusz Kmiotek. Ale dostałem kopa! WOW! Tak! Ja też tak chcę! Ja do 2000 roku też będę Diamentem i będę siedział w loży VIP-ów na olimpiadzie w Sydney! Będę bogaty! Natychmiast zabrałem się do działania. Umówiłem samych pewniaków na spotkanie u mnie w domu. Sam Janusz Kmiotek przyjechał poprowadzić prezentację. I co się stało? Nikt z 9 zaproszonych par nie przyszedł. Co za wstyd! Okazało się, że sam optymizm to za mało. Następne zaproszenia zrobiłem zgodnie z instrukcją. Przyszli wszyscy. Tak zaczęła się moja przygoda z MLM, która trwa do dziś. To już 27 lat. Okazało się, że „sponsorowanie” czyli rekrutowanie nowych osób szło mi bardzo dobrze. Byłem wyróżniany, chwalony i piąłem się w drabince procentów. Co tydzień w rzeszowskiej filharmonii wypełnionej po brzegi odbywały się spotkania ludzi głodnych sukcesu. Na jednym ze spotkań nagranie Waldka Warzechy. Ale to miało moc!
Jak wyglądały Twoje kolejne kroki w sprzedaży bezpośredniej?
Zacząłem zaniedbywać swoje tradycyjne biznesy, poświęcając mnóstwo czasu na Amway. Kiedy minęło ponad pół roku tego olbrzymiego zaangażowania, a wysiłek nie przekładał się na zarobki, zaczęły się wątpliwości. Nasza struktura zaczęła dreptać w miejscu. Nasz guru – Janusz Kmiotek zaprosił nas pod koniec listopada 2003 roku na spotkanie, na którym pokazano nam, że możemy zarabiać gigantyczne pieniądze w systemie MLM nie w Amway, ale w ubezpieczeniach na życie, które naszym klientom mają jednocześnie zbudować kapitał emerytalny. Było trochę konsternacji, ale 13.12.2003 roku kilka autobusów wypełnionych ludźmi z Amway pojechało do Jadwisina pod Warszawą, na Seminarium Bazowe austriackiej firmy MBI. Jechałem tam podekscytowany, chociaż nic nie wiedziałem wtedy o ubezpieczeniach. Dwa dni spędzone na tym seminarium, to jak zamontowanie w starym aucie silnika nowej generacji o olbrzymiej mocy. Tak, dam z siebie wszystko! To jest to! Obiecałem sobie, że za kilka miesięcy to ja będę stał przed ludźmi na takich seminariach i będę opowiadał o tym jak odnieść sukces. Niewiele jeszcze wiedząc o produkcie umawiałem spotkania. Jakże pociły się ręce trzymające słuchawkę, jakże drżał głos. Chyba każdy, kto dziś jest doświadczonym sprzedawcą pamięta swoje pierwsze telefony.
Co działo się dalej?
W ciągu dwóch tygodni podpisałem kilkanaście polis. Okazało się, że był to super wynik, który też automatycznie spowodował, że przeskoczyłem swoich sponsorów w Amway. Zacząłem szybko budować swoje struktury. Miałem bardzo wielu bezpośrednich pod sobą. Od tamtego czasu własną sprzedaż traktowałem już tylko jako dodatek i naukę, a moją strategią na odnoszenie sukcesów w MLM stała się rekrutacja. Co miesiąc sypały się wyróżnienia, szybko awansowałem na następne poziomy, szkoliłem się na międzynarodowych seminariach, uczestniczyłem w treningach wystąpień publicznych. Po kilku miesiącach stałem się jednym z tych, którzy prowadzą szkolenia. Szybko zacząłem zarabiać tyle, ile w moich tradycyjnych biznesach. MLM stał się moim światem. Byłem pewny, że MBI da mi wszystko to, o czym marzyłem. Nie zawsze mamy jednak wpływ na to, co dzieje się w firmie, w której pracujemy. W 1997 roku Ergun Spitzer, Dyrektor Generalny MBI na Polskę otworzył własną firmę ECG. Nastąpił rozłam. Poszedłem za tymi, którzy wybrali ECG. Obietnice były tak piękne, że wydawało się, iż to, co w MBI nas bolało nie będzie miało miejsca w ECG…
Mydlana bańka pękła?
Tak. Po przejściu straciłem cały wypracowany dorobek finansowy. Przestałem trochę wcześniej zarabiać na fotografii i zlikwidowałem sklepy. Był to trudny czas w moich finansach, a jednocześnie determinacja by iść cała naprzód! I tak się stało. Szedłem jak burza, budując struktury. W hierarchii ECG doszedłem do 6 z 7 poziomów. Jeździłem po świecie w nagrodę za wyniki, pokazywałem na międzynarodowych seminariach swoje strategie budowania struktur i zarobki, które oszałamiały uczestników. Przyszedł zapowiadany przez dwa lata „czas żniw” czyli 1999 rok i fundusze emerytalne. I to był szok. ECG płaciło kilka razy mniej niż konkurencja. Poczułem się jak wielu innych oszukany. Ergun Spitzer był bardzo sprytnym człowiekiem. Wiedział, ile można będzie zarobić na funduszach i po to założył własną firmę. Proporcje podziału zysków między firmę, a strukturę sprzedaży były rażąco krzywdzące. Pieniądze, które wtedy zarabiałem i tak były dobre. W okresie funduszy to ok. 40.000 zł miesięcznie. Nie chciałem jednak już być ziarenkiem piasku rzucanym przez wiatr. Zacząłem sam rozglądać się za partnerem, z którym mógłbym robić uczciwy biznes. Wybór padł na Life Invest Management z grupy Konzeption.
Jak przebiegała Twoja współpraca z Life Invest Management?
Wynegocjowałem prawie dwa razy większe prowizje niż płaciło ECG, przygotowałem wszystkie materiały szkoleniowe, system kariery i kiedy ok. godziny 4.00 rano w 2000 roku Konrad Korzeniowski wchodził na metę zdobywając złoty medal na olimpiadzie w Sydney, kończyłem swój projekt i ogarnęło mnie wzruszenie. Nie byłem w loży VIP-ów Amway, ale byłem przekonany, że mogę dać ludziom piękny prezent zapraszając ich do współpracy w LIM. Wziąłem duży kredyt inwestycyjny zastawiając swój dom, aby na początku mieć kapitał dla siebie i osób, które podejmą się opuszczenia szeregów ECG, bo przejście do konkurencji będzie wiązało się z utraceniem prowizji. Do tego czasu nikt o tym nie wiedział. Kiedy pokazałem system i firmę ludziom z ECG, ponad połowa struktur przyjęło propozycję. Popełniłem jednak duży błąd mówiąc od początku, ile dostajemy prowizji i jak ją podzielimy. Okazało się wkrótce, że szczerość nie zawsze popłaca, a ludzie nie mają umiaru w swoich oczekiwaniach. Mimo, że w LIM dostali dużo więcej niż wcześniej, to oczekiwali jeszcze więcej. A tego więcej już nie było. Zaczęły się szantaże, odejścia. Część zakładało własne firmy. U mnie zagościł strach o przyszłość i rozgoryczenie postawą części ludzi. Strach się pogłębiał, a obroty nie wystarczały na pokrycie kosztów i spłatę kredytów. W 2003 roku stałem się bankrutem.
CIĄG DALSZY NASTĄPI…